Strona główna / PARKI I INNE OGRODY / Borneo - region Sabah
 

Borneo - region Sabah

'
- No, to zobaczysz twoje ulubione, tropikalne storczyki w NATURZE - usłyszałam pewnego wiosennego dnia.
- Jak to, w naturze? Wycieczka do jakiejś wielkiej szklarni? Przecież to nie natura…
- Pewnie, że nie! Jedziemy na Borneo!
Osłupiałam – wyspa Borneo, ciepłe morze, parna dżungla i orchidee, ale to tak daleko… – myśli wirowały w głowie coraz szybciej. Niedowierzanie, że wszystko się uda,  przemieszane z ogromną radością i doprawione obawami, bo wyprawę postanowiliśmy zorganizować sami, bez żadnego biura podróży. I bez taryfy ulgowej, gdy coś się nie powiedzie.  Ale przecież musi się udać! Trzeba się tylko dobrze przygotować – mąż zajął się transportem i hotelami, ja – tym, co warto zobaczyć.
W końcu mieliśmy oglądać „moje storczyki”! Miałam pół roku na rozpracowanie tematu i ustalenie planu zwiedzania...
'

obraz01.jpg

Widziany podczas lądowania fragment linii brzegowej Borneo.

'
      Borneo – ogromna, zielona wyspa w otoczeniu małych, porośniętych bujną zielenią wysepek z paseczkami piaszczystych plaż - z okien samolotu, na tle błękitno-zielonego morza, wyglądających jak klejnoty. Po wylądowaniu czuję przyjemne, ciepłe i wilgotne powietrze oraz podziwiam wspaniały widok porośniętych tropikalną roślinnością wzgórz otaczających lotnisko wraz z położonym obok miastem Kota Kinabalu.
Wśród wzgórz wyróżnia się ogromne wzniesienie, delikatnie osnute chmurami w swej szczytowej partii. Góra Kinabalu, Sabah – wreszcie jesteśmy na miejscu!

obraz02.jpg

      Nasze wakacje zaczynamy od pobytu w położonym daleko od miasta, spokojnym ośrodku, gdzie mamy do dyspozycji wszystko to, czego oczekują turyści w rajskim zakątku: kilometry piaszczystej plaży, wspaniałe jedzenie, wygodny pokój i cudowny las deszczowy na wyciągnięcie ręki. Przepiękne, barwne, romantyczne zachody słońca. I przyroda, tak bujna i żywotna, że morze przynosi kiełkujące już nasiona, które długimi korzeniami czepiają się niestabilnego, piaszczystego gruntu. Gdy mocne fale wyrzucą je dalej, wpijają się mocno w ziemię i rosną, próbując wygrać wyścig z czasem i morskim żywiołem. Jeśli wypuszczą wystarczająco długie korzenie i pędy, oddadzą dżungli kawałek plaży.

Zbieram muszelki i przyglądam się malutkim, przebiegającym szybciutko, prawie przezroczystym krabikom. Robią niewielkie norki w wilgotnym piasku, pracowicie wyrzucając drobne kulki, które upadając układają się w ciekawe wzory. Zasada – mały krab i mała norka, wielki krab i prawdziwy lej w wilgotnej powierzchni piasku. Tych dużych jednak nie widać w dzień, obserwuje się tylko efekty ich pracy.  Teraz wszystkie się śpieszą, bo w czasie przypływu tę cześć plaży zaleją morskie fale. Gdy nie słyszą moich kroków, z norek wylatują piaskowe kulki; praca zamiera, gdy zbytnio się zbliżam.

obraz08.jpg
obraz09.jpg
obraz10.jpg

Muszelki nie mieszczą mi się już w rękach, zaciskam mocniej palce i nagle czuję, że coś mnie skrobie wewnątrz dłoni. To malutki krab, do tej pory ukryty, domaga się uwolnienia. Odkładam go z powrotem na granicę dopływającej fali, a on obraca muszelkę i pędzi do morza, zabierając swój domek ze sobą.

obraz11.jpg

Z przyjemnością rozglądam się wokół - pierwszy dzień i wszystko mnie zachwyca! Z plaży widać zamglony szczyt Kinabalu - w myślach snuję już plany wycieczki na tę górę.

obraz12.jpg

Spacerując dochodzę do zalesionego cypla - to tam, w oddalonym od wiosek kompleksie leśnym, bawią się i uczą samodzielnego życia małe, osierocone orangutany. Zobaczę je już jutro!
Pełen wrażeń dzień kończy się pięknym zachodem słońca.

obraz13.jpg

 

obraz14.jpg

                     Orangutany 

    Wybraliśmy oddalony od miasta ośrodek wypoczynkowy, by odwiedzić położoną tuż obok ochronkę i zobaczyć orangutanie dzieci - płacąc za bilety zapewniamy im utrzymanie oraz wspieramy malezyjski program ochrony orangutanów.
Przed pójściem do dżungli na tzw. karmienie wyświetlany jest film o życiu i problemach dzikich orangutanów.
Te zwierzęta, będące całkowitymi wegetarianami, są bardzo przywiązane do miejsca swych narodzin. Samotnicy - łączą się w pary na krótko, wyłącznie w celach rozrodczych. Rodzi się zawsze tylko jedno małe i długo pozostaje pod opieką matki. Orangutany żyją w lesie, co noc budując sobie z gałęzi i liści nowy dom. W poszukiwaniu pokarmu przemieszczają się niejednokrotnie na duże odległości, ale zawsze wracają do miejsca, gdzie się wychowały.
Jednak ludzie, pragnąc utrzymać swe rodziny, stopniowo odbierają orangutanom miejsca ich żerowania, ponieważ zakładają przynoszące zyski plantacje palm olejowych, wycinając w tym celu duże połacie lasów. Gdy orangutany wracają, szukając pożywienia, niszczą te plantacje. Aby pozbyć się problemu, uboga miejscowa ludność zabija dorosłe orangutany, bo nie da się ich przepłoszyć i wygonić. Wiadomo, że znów powrócą.
Często zostają więc małe i bezradne sieroty orangutanów, czasem zabierane do wsi jako zwierzątko domowe lub, w mniej szczęśliwych przypadkach, zostawiane na śmierć bez opieki matki. Populacja dzikich orangutanów kurczy się więc w zastraszającym tempie. By chronić „człowieka z lasu”, bo takie jest dokładne znaczenie słów orang utan w języku malajskim, rząd Malezji stworzył specjalne ośrodki – położone w dżungli ochronki dla małych sierot orangutanów. Mają tam swych opiekunów i tylko oni się nimi zajmują - mogą je dotykać i karmić. Turystom nie wolno nawiązywać z nimi bliskiego kontaktu, bo ich bakterie, niegroźne dla samych wycieczkowiczów, mogą zabić młode zwierzęta.
Nie są jednak przez opiekunów rozpieszczane – nie mogą być zbyt oswojone, bo później będą musiały radzić sobie same i nie powinny wówczas szukać kontaktu z człowiekiem. Niestety, sporo z nich nie zdaje tego egzaminu dorosłości i na zawsze pozostają zależne od ludzi.
Stąd, ofiarowywana jest im tylko niezbędna opieka i niewiele uczucia, choć w zachowaniu tak bardzo przypominają ludzkie dzieci! Przyznam, że serce mi się ściska, kiedy obserwuję tulące się do siebie maluchy - które w ten sposób choć częściowo uzupełniają wielki deficyt bliskości i uczucia - lub wykonujące rytmiczne ruchy ciała, do złudzenia przypominające te u ludzkich dzieci w przypadkach choroby sierocej. W naturze właściwą opiekę zapewniłaby im matka - kiedy jej brakuje, orangutaniątka starają się radzić sobie same. Jest to obraz, który smutno odciska się w pamięci i skłania do głębokich przemyśleń odnośnie naszej odpowiedzialności za otaczającą przyrodę.

obraz25.jpg

     Najbardziej znanym i największym ośrodkiem zajmującym się przywracaniem małych orangutanów naturze jest Centrum Rehabilitacji Orangutanów Sepilok (Sepilok Orang Utan Rehabilitation Centre), zlokalizowane około 25 kilometrów na zachód od Sandakan, na terenie Rezerwatu leśnego Kabili-Sepilok (o powierzchni 5 529ha). Zostało otwarte w 1964 roku jako pierwszy ośrodek w ramach projektu rehabilitacji osieroconych orangutanów, ratowanych z miejsc wyrębu lasu deszczowego, plantacji oraz nielegalnych polowań. Są tam one odpowiednio szkolone, aby przeżyć na wolności i powrócić do lasu. Gdy młode orangutany są już gotowe do samodzielnego życia, uwalnia się je daleko od ludzi, by ich dzieci rodziły się już jako nieufne i dzikie.

Kota Kinabalu

     Po kilkudniowym odpoczynku w resorcie, będącym oazą spokoju, oraz zwiedzeniu okolicznych atrakcji, wracamy do stolicy regionu Sabah – Kota Kinabalu. Tu życie toczy się w szybszym tempie. Miasto jest ładne i w większej części dość zadbane. Zadaszone chodniki nad ulicami zapewniają odrobinę chłodniejszego cienia, bez problemu można znaleźć małe lub duże restauracje, zrobić zakupy w sporej wielkości domach handlowych lub odwiedzić wielkie bazary niedaleko portu; na pewno warto zobaczyć bardzo ładny, choć nieduży park miejski.

      Jednak daje się też zauważyć ogromny kontrast społeczny – bogate, luksusowe budynki i hotele graniczą, dosłownie przez ulicę, z marnie wyglądającymi blokami mieszkalnymi, co wydaje się i tak lepsze niż mieszkanie w lichych domach na palach, nad brudną wodą, na peryferiach miasta. Niebo co chwila przecinają zbliżające się do lądowania lub wznoszące samoloty, a poniżej, w mętnej wodzie kanałów, ludzie „coś” łowią lub przeszukują rękami błoto – ciężko nawet wyobrazić sobie, czego mogą szukać w tak brudnym miejscu.

obraz46.jpg obraz47.jpg
obraz48.jpg
obraz49.jpg

      Miasto szybko się rozrasta - widać wiele zmian. Mieszkańcy Kota Kinabalu radzą sobie nieźle korzystając z rozwoju miasta, na który wielki wpływ ma coraz szybciej rozrastający się przemysł turystyczny. Wielkie hotele, dopracowane architektonicznie i zanurzone w dobrze utrzymanej tropikalnej zieleni robią spore wrażenie; bezpośrednio lub w pośredni sposób dają pracę dużej części mieszkańców. Przestronne wnętrza budynków zdobią rzeźby miejscowych artystów, każdą chwilę  w hotelowym lobby umilają muzycy grający na ludowych instrumentach, wszędzie są misy z kwitnącymi storczykami - jest czysto, pięknie i wygodnie.

W przyhotelowych ogrodach stałe miejsce znajdują liczne hybrydy Phalaenopsis i Dendrobium, które po okresie zdobienia wnętrz trafiają na zewnątrz, gdzie ogrodnik tylko lekko przywiązuje je do drzew. Szybko przywierają do kory, oplatając pnie długimi korzeniami, rosną i znów kwitną. Nikt ich specjalnie nie podlewa ani nie nawozi – natura zajmuje się nimi sama.

obraz56.jpg

      Szmaragdowe wody otaczające Kota Kinabalu oraz widoczne z okien hotelowych okoliczne wysepki zachęcają nie tylko do kąpieli i sportów wodnych, ale również do wycieczek statkami czy łodziami w celu obserwacji rafy koralowej. Osoby potrafiące nurkować mogą podziwiać z bliska wspaniałe rafy koralowe. Jednak ci, którzy nie mają odpowiedniego przeszkolenia i sprzętu do nurkowania, nie muszą rezygnować z możliwości bezpośredniej obserwacji życia morskiego – można wybrać się na spacer po dnie morza i, co ciekawe, nawet nie zmoczyć sobie włosów, czy też w przypadku kobiet - nie zniszczyć makijażu. Do podwodnej wyprawy dopuszczone są również dzieci, ale w wieku powyżej 7 lat.

      Sea walking – podwodny spacer - bo o nim mowa, pozwala na kontakt z rafą koralową i zamieszkującymi ją stworzeniami nawet osobom, które nie potrafią pływać!
Warto rozejrzeć się za tym niezwykłym sposobem zwiedzania dna morskiego – my skorzystaliśmy z przechadzki po dnie morza oferowanej przez agencję na jednej z wysp wchodzących w skład parku Tunku Abdul Rahman National Park (obejmuje on wyspy Gaya, Manukan, Sapi, Sulug i Mamutik). Ich widok z okien codziennie przyciągał nasz wzrok, zapraszając do odwiedzin.

obraz57.jpg

Wybraliśmy przepiękną wyspę Sapi. Najpierw przypłynęliśmy z pobliskiego Kota Kinabalu, co zajęło około 20 minut, następnie załatwiliśmy wszelkie formalności i po krótkim przeszkoleniu udaliśmy się na inną łódź, która zawiozła nas w pobliże rafy. W biurze agencji mogliśmy pozostawić nasze plecaki z rzeczami osobistymi. Zaopatrzeni w ręczniki, w kostiumach kąpielowych i odpowiednim obuwiu (nie jest konieczne własne – można skorzystać z obuwia na łodzi) mieliśmy zejść na głębokość kilku metrów pod wodę (od 4,8-6m, w zależności od miejsca kotwiczenia łodzi). Ręczniki pozostały na pokładzie, a każdy z nas, kolejno, w asyście dwóch płetwonurków powoli schodził po drabinie w dół. Gdy już zanurzyłam się do ramion, na głowę założono mi ciężki metalowy hełm (28kg) zaopatrzony w długą rurę ze stale tłoczonym powietrzem. Powoli dotarłam do dna i złapałam za linę, wzdłuż której wszyscy poruszaliśmy się oglądając rafę i chmary ryb uganiające się między nami. Mogliśmy dotknąć niektórych stworzeń morskich oraz karmić te bajecznie kolorowe tropikalne rybki - ich mocne skrobanie palców lub wnętrza dłoni w poszukiwaniu smakowitych kąsków (porcje dostarczane przez płetwonurków) czasami okazywało się trudne do zniesienia. Mają one pyszczki przystosowane do zdrapywania pokarmu z twardej powierzchni raf koralowych i przy wrażliwszych dłoniach ich karmienie może być kłopotliwe. Mojemu mężowi podobało się jednak ogromnie!

Podwodny spacer nie był długi, trwał maksymalnie pół godziny, ale dostarczył niezapomnianych wrażeń! Zdjęcia oraz krótki film, zrobione przez nurków, wliczone były w cenę biletów, po powrocie zaś otrzymaliśmy w agencji imienny certyfikat odbycia podwodnej przechadzki. Po podwodnej wycieczce przebywaliśmy na Sapi jeszcze kilka godzin, korzystając z kąpieli w ciepłej, kryształowo czystej wodzie, piaszczystej plaży oraz krótkiego spaceru oznaczonym szlakiem przez dżunglę.
Trochę żałuję, że nie przeszliśmy całej trasy, bo być może udałoby się nam zetknąć z ogromnymi jaszczurami (Varanus salvator), podobnymi do waranów z Komodo, obecnymi wyłącznie na tej jednej wyspie. Znane są pod nazwą biawak i mogą osiągać znaczną wielkość, przeciętnie jednak mają 150-180cm długości. Nie wolno do nich zbyt blisko podchodzić, bo choć wyglądają nieszkodliwie i są powolne, to w obronie potrafią być groźne - ich ślina jest pełna bakterii, a zadrapania pazurami powodują paskudne, trudno gojące się rany. Lepiej zatem zachować bezpieczną odległość ponad półtora metra. Ze względu na obecność tych gadów ostrzega się przed samotnym przemierzaniem leśnego szlaku.

 

obraz68.jpg

              Wioska Mari-Mari

  Oprócz zwiedzania tzw. morskiego parku mieliśmy również przyjemność bliżej zapoznać się z dawną kulturą pierwotnych mieszkańców regionu Sabah – nie wszystkich plemion, tylko tych najliczniejszych i zasiedlających największe obszary.
W tym celu odbyliśmy wspaniałą wycieczkę do etnicznej wioski – skansenu Mari-Mari. Miejsce to jest oddalone o około 25 minut drogi samochodem od stolicy regionu - Kota Kinabalu.
Z drogi widać jedynie niedużą tablicę z kolorowymi napisami, parking i małą, pokrytą strzechą chatkę, gdzie załatwia się formalności. A potem jest ściana zieleni, samej wioski nie widać – prowadzi do niej most nad głęboko płynącym potokiem i betonowa ścieżka, zaczepiająca kolejno o domostwa charakterystyczne dla różnych plemion.
To miejsce trudno porównać do naszych muzeów czy skansenów, bo ono „żyje” – część obsługi mieszka na terenie wioski. Oczywiście nie zamieszkują pokazywanych domów o typowym dla różnych plemion charakterze, bo te podlegają ochronie – są zabytkowe. Jednak wioska nigdy nie jest wyludnionym miejscem. Nasz przewodnik, pochodzący z plemienia Rungus, jeszcze jako dziecko mieszkał w takim domostwie, jakie pokazywał nam w wiosce.
Można dosłownie posmakować codziennego życia różnych plemion – na miejscu przygotowywane jest jedzenie według dawnych receptur, pędzi się lekkie wino ryżowe oraz oferuje możliwość zjedzenia potraw własnoręcznie przygotowanych przez turystów i ugotowanych w taki sposób, jak kiedyś czynili to rdzenni mieszkańcy.

      Najpierw docieramy do domu wybudowanego przez członków najliczniejszego wokół góry Kinabalu plemienia Kadazandusun. Po wejściu do jego wnętrza oglądaliśmy tradycyjnie ułożone pomieszczenia, ich wystrój, przedmioty codziennego użytku oraz „mieszkańców” w typowych strojach plemiennych  i ich sposób przygotowywania posiłków – pieczenie potrawy na ognisku w ustawionej skośnie bambusowej rurze.
Każdy z turystów miał możliwość samodzielnego przygotowania posiłku z wybranych składników, typowych dla kuchni plemienia Kadazandusun – po wymieszaniu i zawinięciu w bananowy liść potrawa trafiała do bambusowej rury, a następnie do ogniska. W czasie jej pieczenia kontynuowaliśmy zwiedzanie wioski.

Mieliśmy okazję zobaczyć, jak robiono tradycyjne wino ryżowe, skosztować go oraz spróbować regionalnych potraw; wszystkie były naprawdę smaczne.

obraz74.jpg

      Podążając ścieżką, zwiedziliśmy następnie domostwo typowe dla plemienia Rungus – jeden długi dom na palach, z kilkunastoma pomieszczeniami, zajmowanymi przez poszczególne rodziny. Takie domy – wsie (tzw. longhouse) były budowane dla bezpieczeństwa, mieszkańcy chronili się w nich co noc, wciągając do środka drabinę wykonaną z pnia drzewa z wyciosanymi stopniami. W razie ataku mężczyźni, śpiący we wspólnym korytarzu, byli gotowi do obrony lub, w przypadku wielkiego zagrożenia, wszyscy mieszkańcy mogli się wspólnie ratować ucieczką. Kobiety wraz z dziećmi spały w pomieszczeniach. Gdy pojawiała się nowa rodzina, po prostu dobudowywano następny segment i wspólny dom się wydłużał.
Ażurowa konstrukcja podłogi pozwalała na pozostawanie w bezpiecznym domu nawet w przypadku problemów żołądkowych czy też potrzeb fizjologicznych – ziemię pod palami przyroda czyściła sama – rankiem nie było już żadnych nieprzyjemnych śladów.

Jeśli było duszno, unoszono fragment dachu – jak żartował nasz przewodnik, wietrzenie było dobrym ćwiczeniem dla młodych mężczyzn.

obraz78.jpg

Plemię Rungus to rolnicy i doskonali rzemieślnicy wyrabiający piękne rzeczy, ludzie uzdolnieni muzycznie, grający na drewnianych i bambusowych instrumentach, wreszcie, w odróżnieniu od pozostałych plemion, lubiący wspólne spotkania z mieszkańcami innych wiosek. Ich piękne paciorkowe ozdoby o charakterystycznych wzorach wyróżniają Rungusów na tle innych plemion.

 

obraz79.jpg
obraz80.jpg
obraz80a.jpg

W dawnych „długich domach” mogło być nawet ponad 70 segmentów mieszkalnych, obecnie takie zjawisko jest praktycznie niespotykane, pod jednym dachem żyje najczęściej do kilkunastu rodzin. Jednakże dużo ludzi z plemienia Rungus przenosi się do miast, gdzie żyją już w zwyczajnych, pojedynczych domach.

      Drugą największą grupą etniczną w Sabah jest wywodzące się z Filipin plemię Bajau, zamieszkujące tereny położone bliżej morza. Mężczyźni świetnie jeżdżą konno i sprawnie żeglują po morzu na niewielkich drewnianych łodziach, zaś kobiety zajmują się tkactwem - trudnią się wyrobem różnego typu kolorowych materiałów oraz robótkami ręcznymi. Ludzie z tego plemienia prowadzili kiedyś koczowniczy tryb życia i mieszkali na dużych drewnianych statkach, którymi przemieszczali się po morzach. Grupy, które osiedliły się na terenie Sabah, budują wielkie drewniane domy na palach, z dachami oraz po części ścianami pokrytymi liśćmi palmy nipah (Nypa fruticans).

Ich tradycyjne, przyrządzane w woku jedzenie jest bardzo smaczne; próbowaliśmy między innymi pysznych,  smażonych ciastek ryżowych.

obraz83.jpg
obraz83a.jpg

      Z prezentowanych w wiosce plemion najmniej liczny jest lud Lundayeh (Lun Bawang), zamieszkujący położony dalej od morza obszar interioru na granicy regionów Sabah, Sarawak i Kalimantan. Znany jest z wykonywania kamiennych rzeźb oraz animistycznych wierzeń – Lundayeh czcili krokodyle, których sylwetki budowali przy swych domach. Chroniły one dom i jego mieszkańców od nieprzewidzianych, złych wydarzeń. Tradycyjnie byli rolnikami, uprawiającymi ryż i zajmującymi się hodowlą zwierząt, takich jak drób, świnie i bawoły. Zajmowali się też myślistwem i połowem ryb w rzekach. Mężczyźni nosili kaftany i nakrycia głowy wykonane z kory  zwane kuyu talun.

      Jako ostatnie odwiedziliśmy trzecie co do wielkości plemię Murut, szerzej znane jako „łowcy głów” (Headhunters). Zanim jednak mogliśmy wejść na ich teren, wszyscy turyści zostali zatrzymani przed bramą  - trzeba było uzyskać zgodę na wejście do wsi.

obraz88.jpg

Murut, zwani również ludźmi gór, zamieszkują głębiej położone, górzyste partie wyspy Borneo (tzw. interior) w okolicach dystryktów Tenom, Keningau i Nabawan. Podobnie jak inne plemiona regionu Sabah mieszkają oni w tzw. „długich domach” budowanych na wysokich palach, o różnej długości, w zależności od ukształtowania terenu. Kiedyś stawiali je głęboko w dżungli, zazwyczaj wzdłuż rzek, w których poławiali ryby. Trudnili się również rolnictwem, jednak przede wszystkim byli myśliwymi  - polowali w otaczających lasach przy użyciu długich lub krótszych dmuchaw i zatrutych strzałek. Stosowali toksynę pochodzącą z jadu węża, która nie zabijała, a jedynie paraliżowała ofiarę. Długa dmuchawa zaopatrzona była w ostrze, którym po obezwładnieniu zabijano zwierzę lub ucinano człowiekowi głowę (sparaliżowanemu, jednak w pełni świadomemu!).

obraz88b.jpg obraz88c.jpg
Długa dmuchawa z ostrzem. Około 20-centymetrowe strzałki w pojemniku.

Według tradycji plemienia Murut mężczyzna mógł się ożenić dopiero wtedy, gdy dał rodzinie upragnionej dziewczyny przynajmniej jedną zdobytą głowę. Bez względu na to, jak straszny wydaje się nam ten warunek, miał on swą logikę oraz wytłumaczenie.
W kulturze pierwotnej obie płcie miały ściśle przypisane role, warunkujące przeżycie i rozwój plemiennej społeczności. Kobiety zajmowały się w przenośni - i dosłownie - ogniskiem domowym oraz opieką i wychowaniem dzieci. Mężczyzna zaś był wojownikiem – zdobywał, bronił i polował. Tylko wtedy, gdy był sprawnym łowcą i dzielnym wojownikiem mógł zapewnić bezpieczny byt swej rodzinie. Aby więc mieć prawo do związku z wybraną kobietą (za zgodą rodziny i plemienia) i płodzenia potomstwa, musiał spełnić kilka warunków:

  • mieć bardzo sprawne ciało i doskonale posługiwać się dmuchawą w otaczającej gęstej dżungli; aby coś upolować, potrzebne były mocne płuca, pewna ręka i celne oko
  • być nieustraszonym obrońcą i wojownikiem – wykazać się odwagą i przebiegłością w polowaniu i eliminacji obcego, równie inteligentnego przeciwnika, jakim jest inny człowiek; jeśli intruz polował na terenie plemienia Murut, uszczuplał jego możliwości wyżywienia.

Młody łowca musiał więc zdobyć „głowę” na potwierdzenie swej sprawności i odwagi, by starać się o dziewczynę i względy jej rodziny oraz by zdobyć uznanie członków plemienia. Zdobyte głowy zdobiły domostwa Murut (wisiały wzdłuż ścian), świadcząc o sile i waleczności ich mieszkańców, oraz były siejącym postrach ostrzeżeniem dla planujących ewentualny atak na wioskę.

obraz89.jpg
Próba celności strzału z odległości 7-8m.

W długim domu u „łowców głów” wspólny korytarz, gdzie toczyło się życie całej wioski, był jednak inaczej zbudowany niż u pozostałych plemion. Przede wszystkim miał na środku rodzaj zagłębionej platformy, zwanej lansaran, wspartej na długich, sprężystych drągach.

obraz89a.jpg

Dookoła platformy rozlokowane były miejsca siedzące i stojące, z których współplemieńcy mogli oglądać ciekawe popisy młodych wojowników, prezentujących swą nieprzeciętną sprawność. Na wysokości około 3-4 metrów nad platformą, tuż pod dachem, był zawieszony pewien element, którego każdy ze starających się o dziewczynę młodzieńców musiał dotknąć wyskakując w górę.

obraz89b.jpg

Czterej wspaniale ubrani mężczyźni wchodzili na platformę i przy ciekawym śpiewie rytmicznie uginali ją nogami, podczas gdy młody wojownik stojący na środku, korzystając ze sprężystości uginającej się platformy i siły własnych nóg, wybijał się w pewnym momencie w górę i dłonią dotykał przedmiotu, robiąc kilkumetrowy wyskok.

      Po obejrzeniu domów poszczególnych plemion udaliśmy się do zadaszonej sali, gdzie zaprezentowano nam muzykę oraz plemienne tańce.
Wśród nich mogłam zobaczyć słynny magunatip, czyli taniec z bambusami. Jest on rozpowszechniony w Azji południowo-wschodniej i znany bardziej pod nazwą "bamboo dance". Tańczony jest z okazji większych wydarzeń, zarówno przez mężczyzn jak i kobiety - najczęściej parami (mężczyźni, kobiety lub mieszane). Jednak plemię Murut – „łowców głów” - uczyniło z tego tańca prawdziwą sztukę. Przy wolniejszym rytmie zaczynają z wdziękiem poruszać się kobiety. Tempo jednak wzrasta, gdy do tańca przystępują mężczyźni i dalej przyśpiesza w jego trakcie. Ubrani w plemienne stroje, z długimi piórami na głowach, wirują w zawrotnym tempie przy odgłosach uderzających o siebie z trzaskiem bambusowych drągów. Stopy tancerzy odbijające się od podłogi dosłownie migają między przesuwającymi się tyczkami. Widok jest niesamowity!
Nasz przewodnik wyjaśnił nam, że rytm tańca powinien być tak szybki jak bicie serca wojownika w czasie szybkiego biegu! Żadne inne plemię nie wykonuje tego tańca tak szybko.

Na wspaniałym pokazie zrobiłam tylko fotografie; niestety nie nagrałam "bamboo dance", ale można zobaczyć go tutaj.

obraz97.jpg

      Nasz przewodnik wykonał nam jeszcze na pamiątkę „tatuaże” za pomocą barwiącego soku ze specjalnych roślin; utrzymały się potem na naszych rękach przez kilka dni.

obraz98.jpg

      Na zakończenie wycieczki przygotowano dla nas obfity lunch – do wyboru były różne miejscowe potrawy, zarówno słone, jak i słodkie. Wśród nich miałam okazję spróbować chyba najlepszych chipsów, jakie do tej pory jadłam. Zrobione były z małych suszonych rybek, smażonych następnie w głębokim oleju; pikantnych i lekko solonych. Próbowałam później zdobyć je w sklepach, na targach i w jadłodajniach, niestety bez powodzenia. Stare receptury, jak widać, nie znajdują szerszego zainteresowania. A szkoda, bo ta przekąska była pyszna!
Podczas posiłku dotarły do nas również nasze potrawy gotowane w bambusowych rurach. Każdy miał okazję przekonać się, czy mieszając różne składniki i doprawiając je, nadaje się na kucharza. Mój mąż zdał egzamin doskonale!

      Ludność malezyjskiej części Borneo, wywodząca się z małych i wielkich plemion, jest bardzo dumna ze swego pochodzenia i zaznacza je na różne sposoby – tatuażem, ozdobami, koszulkami z napisami (nasz przewodnik w wiosce) lub drobiazgami w swoim otoczeniu. Wesoły i bardzo pomocny kierowca naszego turystycznego busa miał małą, wiszącą „główkę-zabawkę” w samochodzie, na znak, że pochodzi z plemienia łowców głów – Murut. Po wycieczce do Mari-Mari, na pożegnanie, dostałam od niego drobny, ale jakże cenny dla mnie prezent, magnes z obrazkiem tańca magunatip, który tak bardzo mi się spodobał.
Warto zobaczyć wioskę i jej atrakcje – dla mnie było to jedno z najciekawszych  i naprawdę niezapomnianych przeżyć!

Zapraszam do przeczytania innych reportaży z wyspy Borneo:

rm-7m.jpgNarodowy Park Kinabalu

rm-7m.jpgKipandi Butterfly Park - motyle i storczyki

rm-7m.jpgRafflesia - największy kwiat na świecie